03.03.2024 Pseudonim „Gleba”

W 2007 roku pierwszą polską edycję programu You Can Dance wygrał pochodzący z Wrocławia Maciej Florek. Mnie w pamięci utkwił jego przydomek, który przylgnął do niego ze względu na dość osobliwy sposób wyrażania ekspresji w tańcu – „Gleba”. Myślę, że śmiało mógłbym powiedzieć, że ze względu na mój styl jazdy gravelem również mogliby tak na mnie mówić na osiedlu.

Lutowa przejażdżka rozpaliła apetyt na więcej, ale ze względu na deszczową pogodę musiałem powstrzymać chęć wyjścia z domu. Tak… Wiem, wiem… co to kilka kropel deszczu? No ale w połączeniu z ciągnącym się stanem podziębienia oraz niskimi temperaturami, stanowiło to mieszankę na tyle wybuchową, że nie odważyłem się zaryzykować. Po drodze, co prawda, kilka razy już byłem umówiony na ustawkę, na może nie szybkie ale przyjemne kilkadziesiąt kilometrów trasy, niestety im serce bardziej chciało tym bardziej wszystko zwracało się przeciwko mnie.

W międzyczasie, pamiętając o tym jak bardzo przemarzły mi stopy, rozważałem zakup butów zimowych. Mocno by to nadszarpnęło przewidziany na ten miesiąc budżet rowerowy ale jak to mówią: i tak w końcu trzeba będzie to zrobić… Nie byłem jedynym, któremu zlodowaciałe stopy dały się we znaki – u Macieja było podobnie. On jednak w trakcie szukania rozwiązania znalazł pokrowce na buty, które miały chronić przed zimnem i wodą. Cena 45 pln w związku z czym zaledwie kilka procent wartości butów. Aż grzechem było nie spróbować. Zamówiłem, odebrałem zamówienie, przymierzyłem i odłożyłem na półkę na zaś.

Pojawiła się iskierka nadziei 27.02, kiedy pogoda utrzymywała się iście wiosenna już od dwóch dni, a prognoza zapowiadała kolejny ładny dzień. W dodatku ja miałem dzień wolny w pracy i po załatwieniu innych spraw od rana, zaraz po obiedzie mogłem wybrać się na przejażdżkę. Pomyślałem, że mógłbym powtórzyć trasę, którą już raz przejechałem, tuż przed zakupem gravela, prowadzącą dookoła Zgierza. Piątka w głowie przybita – plan zaakceptowany. Po powrocie z Wrocławia szybko zjadłem obiad i ruszyłem niesiony iście wiosenną pogodą w kierunku przygody, zostawiając zakupione pokrowce w domu, wszak temperatura była znacznie powyżej 10 stopni C. To był błąd. Wraz ze zbliżającym się zachodem słońca temperatura zaczęła spadać. No nic… Co prawda pociągałem trochę nosem, ale miałem nadzieję na to, że umknę poważniejszej chorobie pozostając w ruchu. Na całe szczęście było sucho więc i buty były suche, a co za tym idzie nie przejmowały aż tak bardzo zimna. Trasę mimo, że jechało mi się całkiem przyjemnie skróciłem delikatnie i zmodyfikowałem. Mniej więcej w połowie drogi po dwóch godzinach w ruchu, będąc lekko zmarznięty postanowiłem, że czas przyśpieszyć powrót do domu i skierowałem się z leśnych duktów w kierunku asfaltu. Po drodze minąłem opuszczoną stację paliw, która wyglądała delikatnie mówiąc trochę creepy – jak w post apokaliptycznym świecie.

Zmodyfikowanie trasy sprawiło, że to już nie była ta sama przyjemność z jazdy, ale po godzinie byłem już w domu i mogłem ogrzać się łykiem gorącej herbaty. To był dobry trening, ale w przyszłości nie mogę się nastawiać na jazdę po szutrowych drogach w środku tygodnia – nie będzie wystarczającej ilości czasu na czerpanie radości z jazdy bez patrzenia na zegarek. No nic… pozostało mi z wyczekiwaniem spoglądać na kalendarz i zbliżającą się datę 16.03.2024 – kiedy wpisana była kolejna ustawka – delikatne 80 kilometrów w stronę Pabianic i Łasku.

Nic, ale to absolutnie nic, nie wskazywało na to, że uda się wcześniej wyskoczyć na rower. Niemniej jednak jak to mówią: spodziewaj się niespodziewanego… Mając chwilę czasu w sobotę 2.03.2024 przesunęliśmy naszą wycieczkę zaplanowaną dwa tygodnie później. Jedyny warunek jaki stawiałem sobie w głowie, mając bardzo fajne plany na sobotnie popołudnie, był taki że muszę być o 12 w domu. Zaplanowana trasa przewidziana była na 6,5 godziny – tak wynikało ze śladu Gpx, co oznaczało że nie ma szans abym był o 12 w domu. Mając jednak doświadczenie z jazdą po śladzie z tej grupy wiedziałem, że ostatnio przyjechaliśmy godzinę przed czasem wskazanym w aplikacji. W związku z tym założyłem, że powinniśmy zdążyć w pięć i pół godziny objechać całość. Dodatkowo przesunęliśmy godzinę startu z siódmej na 6:30 a to oznaczało, że na styk będę o 12 w domu. No nic… trzeba będzie mocniej przycisnąć.

Rano w sobotę co prawda nie padało, ale temperatura wskazywała tylko 5 stopni. Ubrałem więc termiczne ubrania i tym razem założyłem pokrowce licząc na to, że zdadzą test i ruszyłem na miejsce zbiórki.

Punkt 6:30 ruszyliśmy spod KFC w kierunku Pabianic. Na pierwsze komplikacje nie trzeba było długo czekać. Trasa prowadziła przez ogródki działkowe do których musieliśmy się przedostać przechodząc przez tory kolejowe. Niby wszystko fajnie, ale… o tej porze zwłaszcza zimą ogródki były zamknięte. Mała to przeszkoda ale zmuszeni byliśmy nadrobić kilometr albo lepiej.

Dalej trasa prowadziła przez Uroczysko Lublinek, obok łódzkiego lotniska aż do granic Łodzi. Pierwszy raz byłem w tym łódzkim parku i jestem przekonany, że wiosną musi być tam przepięknie. Będąc już poza miastem wjechaliśmy w mocno błotnisty teren. Przejeżdżając przez głębokie błotne koleiny rower opony ugrzęzły i skończyłem leżąc na boku. Nie wypięła się lewa noga co sprawiło, że nic nie mogłem zrobić. Szybko pozbierałem się z ziemi

– Wszystko zebrałeś? – pośród śmiechu Maćka padło pytanie.

– Tak, chyba tak…

– A godność?

No cóż mogłem przypuszczać, że kompan rowerowych podróży będzie miał z tego tytułu ubaw do końca wycieczki, a i nie omieszka o tym wspominać za każdy razem przez najbliższe pół roku. Nie dając się sprowokować ruszyliśmy dalej. Trasa wiodła pięknymi leśnymi utwardzonymi duktami, z jednym jedynym wyjątkiem 50 metrowego odcinka pod górę, gdzie woda ewidentnie stała przez dłuższy czas, a ciężki sprzęt drwali musiał tędy przejeżdżać. Gleba! Po raz drugi. Ponownie zawinił nie wypięty lewy but. Tym razem udało mi się niczym ninja upaść i podnieść niezauważonym. Duma bolała bardzo… Czy to już taka tradycja, że będę co wyjazd upadał… Ile można?

Powiem szczerze, że te pokrowce na buty są o kant d…. całe przemokły, więc było mi tak samo zimno jakbym ich nie miał… Może na szosie przynajmniej zdadzą egzamin, albo w dni zimne ale suche. Pieniądze wydane to nie będę wyrzucał ale nie powiem z czystym sumieniem, żeby był to udany zakup.

Delikatnie zmarznięci i głodni zrobiliśmy chwilę odpoczynku w środku lasu, tak aby rozprostować nogi, plecy i podbić kalorie spożywając węglowodany. Siedząc na ściętych drzewach postanowiłem sprawdzić czy pokrowce nie zahaczają o blok, co utrudniałoby wypinanie lewej nogi. Moim oczom ukazał się niemal całkowicie odkręcony blok – to dlatego, że był za luźny nie mogłem swobodnie wypinać nogi. Czyli to awaria sprzętu a nie pierdołowatość sprawiły, że dwa razy zaliczyłem glebę. Na szczęście w sakwie miałem multitoola i chwila moment, blok był dokręcony jak dawniej.

Ruszyliśmy dalej nie planując już przystanków – czas co prawda był dobry, ale powoli zmęczenie dawało o sobie znać, a nogi pedałowały jakby ciężej. Jednak trudno było nie zatrzymać się w dwóch miejscach – przy jeziorze na tak zwaną obowiązkową sesję zdjęciową oraz w miejscu lądowania samolotu PZL – P 37 B „ŁOŚ”, zestrzelonego w walce powietrznej w dniu 4 września 1939 roku, gdzie znajdowała się makieta samolotu.

Resztę trasy pokonaliśmy, mam wrażenie, już w ekspresowym tempie, uwieńczeniem był znaleziony już w Łodzi przy ścieżce rowerowej wyraz wymownej aczkolwiek wątpliwej sztuki ulicznej. Zdarzało mi się wcześniej na murach czytać, że Julek kocha Martę, Zofia Franka itd., ale takiego prawdziwego wyrazu miłości trudno szukać w dzisiejszym świecie sztuczności.

Do domu wróciłem o 11:55 więc wszystko zgodnie z planem, łącznie trasa z dotarciem do punktu zbiórki i od końca do domu wyniosła 91 km. Zmarznięty ale szczęśliwy zapisałem trasę jako top 1 – szybka, przyjemna dla oka, niezbyt trudna technicznie. Nastał ten moment kiedy mogłem pozwolić sobie na odpoczynek i realizację weekendowych planów.

To jednak nie koniec weekendowych aktywności sportowych. Dnia następnego, w niedzielę, po powrocie z okolic Częstochowy, po długo wyczekiwanym spotkaniu ze znajomymi postanowiłem, że dobije kilometry w nogach i wybrałem się na przebieżkę. Pogoda dopisała, ciepło, przyjemnie bez deszczu. W parku tłumy, z dziećmi, ze zwierzętami na rowerach itd. Sama przyjemność, aż grzechem byłoby nie skorzystać. W planie było szybkie 10 kilometrów, tak dla spalenia przyjętych kalorii podczas sobotniej uczty, delikatnie skropionej cytrynówką. W połowie jednak stwierdziłem, że nogi niosą więc można pokusić się o kilka kilometrów więcej. Finalnie licznik pokazał trochę ponad 14 kilometrów, a ja zmęczony ale uśmiechnięty mogłem oddać się niedzielnemu lenistwu w pełni.

Wygląda na to, że wiosna nadciąga pełną parą w związku z czym mam nadzieję, że coraz częściej będę korzystał z uroków spędzania czasu na świeżym powietrzu. Tyle na dzisiaj. Cześć!